Parafialni medaliści 2024 – s. Cecylia Dragan
Siostra Cecylia przeszło 40 lat służy liturgii swoją grą i śpiewem w różnych zakątkach Polski, obecnie w Gdyni.
Nomen omen Cecylia
Imię swoje otrzymała na chrzcie, a potem poniekąd drugi raz – po wstąpieniu do nazaretanek, decyzją przełożonych, jako imię zakonne. Pod auspicjami takiej patronki właściwie trudno było oddać się jakiemukolwiek innemu zajęciu…
W podkarpackiej wiosce, z której pochodzi, zapewne nie było specjalnych możliwości kształcenia muzycznego, nawet gdyby ktoś wpadł był na taki pomysł. Dopiero w zgromadzeniu zauważono, że Cecylia ma bardzo ładny głos i lubi z niego korzystać, wtedy więc zaczęła naukę gry. Gdy w 1982 r. trafiła na Krowodrzę – tzn. do pracy w parafii, bo mieszkania siostry jeszcze wtedy tu nie miały – próbowała grać na mszach w tygodniu, ucząc się tego jednocześnie; w niedziele grywał świecki organista. Potem podjęła naukę w ówczesnym studium organistowskim przy PAT. Jej umiłowanie muzyki łączyło się z wielką pokorą wobec niej, a także świadomością własnych słabszych stron. Pamiętam, jak denerwowała się przed trudnym dla niej egzaminem (praktycznym oczywiście) i nie tylko pilnie ćwiczyła, ale prosiła o pomoc i kontrolę – kogo? nastoletnich smarkaczy (Andrzej, dziś wybitny muzyk i pracownik Akademii Muzycznej, był wtedy uczniem liceum muzycznego, a pisząca te słowa miała za sobą raptem szkołę I stopnia). A przy okazji zwerbowała nas i zachęciła do grania w kościele. To ona pokazała mi pierwsze schematy odpowiedzi mszalnych – jak to nazywam: „amen i z duchem twoim”. Dziś takie materiały można kupić w księgarni, a może i znaleźć w internecie, wówczas tak łatwo nie było. Założyła też i prowadziła pierwszy chór w naszej parafii, który działał na Krowodrzy do końca pobytu siostry u nas.
Wychowana w gromadce braci, s. Cecylia nie wahała się przed podjęciem i innych prac, również tych raczej męskich. Np. takich, jakimi obecnie zajmuje się jej „współmedalista” p. Adam i jego towarzysze, gdy trzeba wykonać jakieś większe dekoracje w kościele. Zdarzało się naszej muzycznej ekipie wyłazić na dach kościoła, żeby spuścić i zamocować wielkie płótna-banery na frontowej ścianie. Przy tej z kolei okazji nauczyła mnie odpowiednio napinać mięśnie brzucha przy podnoszeniu ciężaru, żeby zabezpieczyć kręgosłup.
Niestety ta umiejętność nie uchroniła samej s. Cecylii. W 2000 r. opuściła Krowodrzę i wyjechała do Rzymu, skąd jednak musiała powrócić po kilkunastu miesiącach, żeby poddać się operacji kręgosłupa właśnie. Pokłosie zapewne nie tyle dźwigania, ile lat spędzonych na siedzeniu przy instrumencie. W dolnym kościele msze niedzielne sprawowane były co godzinę – a więc granie prawie bez przerwy od 7 do 14, a potem jeszcze po południu msze i nabożeństwo. Po przejściu na górę godziny się zmieniły, ale za to siedzenie na ławce przy organach (na dole był tylko mały elektroniczny instrument) z nogami w powietrzu też nie jest lekkie. Do tego wielogodzinne ćwiczenie w ramach własnych studiów. A jeszcze w soboty nieraz trafiał się zwarty blok: 4–5 ślubów, jeden po drugim co 45 minut; przynajmniej trzeba było streszczać się z graniem, żeby nie przedłużyć, a i tak młode pary niemal biegiem mijały się w drzwiach. Aż trudno w to dzisiaj uwierzyć, kiedy w parafii odbywają się 2 śluby rocznie…
I jeszcze życia organisty nie ułatwiały znane nam do dziś skrajne warunki (zobaczymy, czy po tym naszym nieszczęsnym remoncie coś się wreszcie poprawi?): cieplarnia w lecie, lodownia w zimie, na chórze jeszcze dotkliwsze niż na dole. Obecnie kontuar organów jest obudowany, a wewnątrz tego pokoiku można włączyć grzejnik lub klimatyzator; ale dawniej takich luksusów nie było. Siostra zakonna nawet nie mogła przecież włożyć w upał lekkiej bluzki z krótkim rękawkiem, za to w zimie siedziała w długim płaszczu i tak owinięta szalem niemal po uszy, że nieraz się dziwiłam, jak w tym okutaniu potrafi wydać z siebie głos.
A ten głos, wspaniały dar Boży, służył jej niezawodnie przez dziesiątki lat. Jakieś 10 lat po odejściu s. Cecylii z Krakowa spotkałyśmy się przypadkowo w Kościelisku. Nie zważając na mocno już oszronione włosy, uzupełniła strój zakonny o trapery i grube skarpety i hulała po Tatrach z grupą młodzieży. Do Kościeliska przywędrowali, żeby im ktoś mszę odprawił, bo byli bez księdza. Podczas tej mszy stałam przed plebanią, w pewnej odległości od kościoła i przez jego drewniane ściany słyszałam wyraźnie głos siostry – jak dawniej piękny, czysty i mocny. Ponieważ tylko ją było słychać, sądziłam, że śpiewa do mikrofonu; potem okazało się, że w tak kameralnej grupie nawet nie włączali nagłośnienia…
I tak św. Cecylia cieszy się talentem swojej podopiecznej, może tym bardziej, że sama – wbrew legendzie i ikonografii – nie grała wcale na organach. Oprócz 2-letniej przerwy na rehabilitację po operacji s. Cecylia przeszło 40 lat służy liturgii swoją grą i śpiewem w różnych zakątkach Polski, obecnie w Gdyni. Ta odległość utrudniła przeprowadzenie klasycznego wywiadu, ale przynajmniej siostra przysłała zdjęcie. Kto ją znał dawniej, widzi, że prawie się nie zmieniła, a wcale pod jednym względem: radosnego, szerokiego uśmiechu. I tego uśmiechu jej życzymy – żeby zawsze trwał zarówno na jej twarzy, jak i na twarzach wszystkich, których spotyka.
M.S